Archiwum | Styczeń, 2013

Cztery tysiące wysp

16 Sty

Co nam najbardziej podobało się w Laosie? Nawet bez głębszego namysłu odpowiadamy: Laotańczycy.

Dzieci. Zawsze chętne na fotke.

Francuzi, którzy w swych kolonialnych zapędach mieli wobec Laosu poważne plany, mocno się na mieszkańców tej krainy zżymali, uważając ten naród, łagodnie rzecz ujmując, za nad wyraz leniwy.
W jednym ze słanych do paryskiej centrali listów, francuski wysłannik żalił się, że jeśli Wietnamczycy uprawiają ryż, mieszkańcy Kambodży patrzą jak rośnie, to Laotańczycy już jedynie go słuchają. I coś w tym jest. Można odnieść wrażenie, że nawet najbardziej (pod warunkiem, że praca nie poczyniła w ich mózgach nieodwracalnych już zmian) zestresowani pracownicy korporacji, w których głowach wciąż huczą deadline`y, po tygodniu spędzonym w Laosie są w stanie ten rosnący ryż usłyszeć. O ile oczywiście nie trafi ich wcześniej szlag. Bo jeśli zegary tu nie stoją, to bez wątpienia chodzą dużo wolniej niż w innych zakątkach świata. Tak więc nie zdziwcie się, gdy zamówicie posiłek, a pani uśmiechnąwszy się szeroko wsiądzie spokojnie na rower, by udać się na poszukiwanie produktów. Nie rozglądajcie się nerwowo chcąc uregulować rachunek, bo właściciel lokalu bez wątpienia ucina sobie właśnie drzemkę w hamaku. Nie liczcie na szybką obsługę, bo nikt tu z waszego powodu spieszyć się nie zamierza. Ba, odniesiecie być może nawet wrażenie, że miejscowi mają was, za przeproszeniem… gdzieś. Nie każdemu przybyszowi to pasuje – nam bardzo. Wierzcie lub nie, ale w Laosie tętno spada. Ten kraj, to jedno wielkie sanatorium dla sercowców.

Don Det. Podobno tego drzewa już nie ma :(

Przyswoiwszy sobie tutejsze narodowe motto, brzmiące „baw pen nyang”, a tłumaczone najczęściej jako „no problem” lub „no worries”, udaliśmy się na archipelag rzecznych wysepek Si Phan Don. Po laotańsku oznacza to 4000 wysp. Czy rzeczywiście jest ich aż tyle? Cóż, jeśliby policzyć każdą kępkę trawy wystającą z Mekongu, to kto wie, może by się i tyle ich uzbierało. Nie ma to zresztą najmniejszego znaczenia, bo widok stanowią zaiste piękny.

Mekong.

Zatrzymać się na można na jednej z dwóch większych wysp Don Det lub Don Khon. Ponieważ przewodniki opisują Don Khon jako tę bardziej dziką, naturalną koleją rzeczy szanujący się poszukiwacze kontaktu z przyrodą, postanowili przenieść się właśnie na nią, w związku z czym można tam aktualnie zaobserwować mały boom budowlany (w laotańskim rzecz jasna rozumieniu), a role obu wysepek właśnie ulegają odwróceniu. To zresztą dość charakterystyczne – jeśli w Lonely Planet znajdzie się wzmianka o jakimś „nieodkrytym” lubo „pozbawionym turystów” miejscu, zanim zdążycie dojechać na miejsce może tam już stać czterogwiazdkowy hotel.
Nie mniej, bez obaw. Prawda jest taka, że i na jednej i na drugiej znaleźć można miejsca położone z dala od zgiełku generowanego przez rozbawioną młodzież i w spokoju oddać się kontemplacji natury z wysokości hamaka. Bo choć ulubioną rozrywką przyjezdnych jest tu tubing (po naszemu spływ na samochodowej oponie z jointem w ustach i butelką piwa w ręku) do naszych ulubionych zajęć należało właśnie gibanie.

Leniwo.

Z uwagi na grożące zewsząd rozleniwienie, dzień warto zacząć od szklaneczki tutejszej naprawdę znakomitej kawy. Podawana w tradycyjny sposób, z dużą ilością słodkiego, gęstego mleka Lao Cofee, stanowi najlepszy sposób na udany poranek. O ile do tej pory za niedoścignioną w smaku uważaliśmy jamajską Blue Mountain, po spróbowaniu tutejszych naparów poważnie zaczęliśmy się wahać.

Lao Cofee

Po śniadaniu można pozwolić sobie na buteleczkę Beer Lao (tu chyba wszystko ma Lao w nazwie). Przez całą naszą podróż dzielnie próbowałem wyrobów każdego azjatyckiego browaru, na który miałem okazję się natknąć, i właśnie to piwo pozwalam sobie uznać za absolutnie niedoścignionego faworyta. Poniżej w wersji „dark”.

Beer Lao

Wychodząc naprzeciw gustom przyjezdnych, serwują tu także mojito na bazie miejscowego, co tu owijać w bawełnę, bimbru zwanego (a jakże by inaczej) LaoLao. Różnie z tym mojito bywa, gdyż jego smak w dużej mierze zależy od jakości LaoLao, które często pędzone jest w domowych, niekoniecznie sterylnych, warunkach. Na wrażliwszych żołądkach niefiltrowana woda z Mekongu, choćby nawet i 50 procentowa może zrobić wrażenie.

No, nie przesadzajmy z tym wylegiwaniem się na hamakach. Mimo, iż trudno znaleźć zajęcie bardziej fascynujące niż wgapianie się w nurt rzeki, kilka razy udało nam się przyjąć pozycję pionową i udać na zwiedzanie. Rowerem obie wyspy objechać można niespiesznie w jeden dzień.

Przy Don Khon podziwiać można choćby robiące spore wrażenie wodospady, z których to pokonaniem jakże duże kłopoty mieli swego czasu Francuzi. Kombinując jak by tu połączyć tzw. Francuskie Indochiny, wpadli na pomysł wybudowania na wyspach portu przeładunkowego, który umożliwiłby transport towarów w górę Mekongu, a resztki w wielkim trudzie zbudowanych przez nich konstrukcji rdzewieją sobie spokojnie do dziś. W ramach ciekawostki dodam, że otwarta w 1893 roku, a licząca około siedmiu kilometrów linia kolejowa łącząca obie wyspy była aż do 2009 jedyną w Laosie. Ostatecznie Francuzi opuścili Indochiny w 1954 roku, a najbardziej zauważalną po nich pamiątką jest właśnie łączący obie wyspy most.

Francuski most.

Prędzej czy później nadchodzi taki czas, że trzeba się nadziać na rodaków. W naszym wypadku była to para młodych backpackerów (pewnikiem obraziliby się za nazwanie ich turystami), którzy zamieszkali w naszym bezpośrednim sąsiedztwie. Jako, że nasi polscy znajomi odczuwali nieustanną potrzebę komentowania rzeczywistości, a drewnianym ściankom daleko było do dźwiękoszczelności, mieliśmy okazję dowiedzieć się co sądzą także na nasz temat. Jak się okazuje, fakt, iż znaleźliśmy się w tym samym samym miejscu co oni, odbierają jako pewnego rodzaju afront. Z właściwą młodemu wiekowi łatwością, ocenili, że ludzie w naszym wieku bez wątpienia mają wystarczająco dużo pieniędzy, by wakacje spędzać w hotelach a miejsca takie jak Don Det zostawiać do dyspozycji takich jak oni, prawdziwych podróżników. Trudno mi określić w jaki sposób oszacowali zawartość naszych portfeli, ani w jaki sposób ustalają górną granicę wieku pozwalającą na podróżowanie z plecakiem, dość powiedzieć, że ich wywody dały nam całkiem sporo materiału do rozważań, gdyż ilość norm jakie innym, a przede wszystkim sami sobie narzucili, była zaiste imponująca. Jak to celnie podsumował nasz kolega: „To niesamowite ile zasad mają ci ludzie bez zasad”.

Ten specyficzny rodzaj backpakerów można chyba porównać do tzw. młodzieży alternatywnej, która paraduje w t-shirtach z napisem „Zabrania się zabraniać”, jednocześnie kierując jakimś skomplikowanym kodeksem zachowań, za złamanie którego grozi niechybne wykluczenie ze społeczności. Nie chciałbym jednak w żadnym razie uogólniać – znakomita większość spotkanych przez nas na trasie, to bardzo sympatyczni ludzie, którzy do faktu, iż wybrali się za granicę nie dorabiają specjalnej ideologii.
I tym miłym akcentem żegnamy się do następnego razu, zostawiając Was z jakże pełnym uroku archipelagiem Si Phan Don.

Don Det

Wodospady Don Khon

Don Det

Kolejna pamiątka po Francuzach.

W hamaku od małego.

Za kilka lat on będzie dostarczał ryby.

Lokator.

Ruch uliczny na Don Det.

Don Khon

Typowa architektura na wyspach.

Ta wyspa penikiem też się jakoś nazywa.

Stacja benzynowa.

Z Kratie do Laosu

11 Sty

Siedzimy więc sobie w Kratie. Nie, nie po to by podziwiać miejscową atrakcję turystyczną, czyli delfiny krótkogłowe, których stadko pluska się jeszcze w tutejszych wodach. Szczerze mówiąc, chcieliśmy uniknąć jazdy nocnymi autobusami, o których to na forach podróżniczych pojawiło się ostatnio sporo, łagodnie mówiąc, niepochlebnych opinii. Strachliwi przesadnie nie jesteśmy, ale opowieści o pijanych kierowcach (na nocnych trasach dodatkowo wspierających się amfetaminą) częściowo poparte tym, co znaliśmy już z autopsji sprawiły, że noc postanowiliśmy spędzić w jakimś guesthousie.

Mekong w Kratie

Zatrzymanie się przed dotarciem do granicy miało jeszcze jeden pozytywny aspekt. Olśniło nas bowiem, że posiadamy jedynie karty i praktycznie żadnej gotówki, o której wypłacenie w Laosie (a nie zamierzaliśmy od razu udawać się do Vientiane) trochę się obawialiśmy. Odbiwszy się od dwóch bankomatów wypłacających pieniądze jedynie posiadaczom miejscowych kart, natrafiliśmy w końcu na nowiutki budynek banku z nalepką VISA na drzwiach. Bankomatu co prawda nie było, ale miła pani poinformowała nas, że z wypłaceniem pieniędzy problemu żadnego nie będzie. Musieliśmy być chyba jednymi z pierwszych klientów chcących dokonać takiej operacji, gdyż po drugiej stronie kontuaru zgromadziła się bodaj cała obsługa oddziału. Po wnikliwym obejrzeniu i skserowaniu paszportu, kierowniczka z namaszczeniem postawiła przede mną pachnący świeżością PIN Pad.
Nie ukrywam, że czułem się nieco skrępowany wprowadzając „sobie tylko znane” cyferki w towarzystwie ośmiu bacznie obserwujących mą rękę pań, ale jak to mówią, co kraj, to obyczaj.

Leniwe Kratie
Samo Kratie to niewielka i spokojna (w porównaniu z Phnom Penh, wręcz senna) miejscowość. Powszechne w stolicy „Tuk-tuk ser?” czy „Baj samsing, baj samsing!” tu praktycznie nie występuje.

Leniwe Kratie.

Jedyna osoba, która czegokolwiek od nas chciała, proponowała nam oprowadzenie za kwotę 5 dolarów po, na dobrą sprawę budowanej dopiero buddyjskiej świątyni. Zdawaliśmy sobie sprawę, że Czerwoni Khmerowie w swym ideologicznym szale wybili większość mnichów, a religijne przybytki zrównali z ziemią, niemniej za zwiedzanie placu budowy płacić nie mieliśmy ochoty. Oj, przepraszam. Nie był to jedyny wypadek, gdy nas zaczepiano. Panowie grający w wielce popularne w tych rejonach boule gorąco zapraszali Olę do wspólnej zabawy.

Oprócz boule, ogromną popularnością cieszy się tu także… zośka.

Zośka popularna jak boule.

Zośka popularna jak boule.
Jako, że sympatycznym, a na dodatek zagrożonym wyginięciem, zwierzątkom postanowiliśmy dać święty spokój, zaoszczędzony sobie i delfinom czas postanowiliśmy wykorzystać na spacerek wzdłuż Mekongu i niespieszne poszukiwanie transportu do Laosu.

Chłopiec nad Mekongiem.


Kratie
To, co nam się w Azji niezwykle spodobało (dotyczy to tak Tajlandii jak Kambodży i Laosu), to sposób w jaki rozwiązano tam podróżowanie. Ajencje, jeśli można tak je nazwać, mieszczą się w każdym hotelu, pensjonacie czy wręcz knajpce, ot pani gotująca właśnie zupkę oderwie się od tego na chwilę, wykona jeden telefon, wypisze kwitek i wróci do kucharzenia. Jeśli chcesz drogi turysto dotrzeć z takiego np. Kratie w Kambodży na jedną z wysepek w Laosie, dokonujesz stosownej opłaty w takim „biurze” i choć jak później się okaże, przesiadać się będziesz wielokrotnie, o nic więcej się martwić nie musisz. Busem dotrzesz na skrzyżowanie położone kilka kilometrów za miastem, przesiądziesz do autokaru, który zawiezie cię pod granicę, po której pokonaniu wsiądziesz do czekającego już na ciebie jego laotańskiego odpowiednika, który to z kolei dostarczy cię na przystań, a tam, wciąż na tym samym bilecie zapakowany zostaniesz na łódkę, która dostarczy cię na żądaną przez ciebie wysepkę. Uff…
Cały sznur pośredników rozliczy się między sobą bez twego udziału. I nie potrzebują do tego komputerowego systemu rezerwacji; wystarczą im telefony, a mówimy przecież o połączeniach, było nie było, międzynarodowych.

Kratie

Kratie

Kratie
Siedzimy więc sobie w mocno międzynarodowym towarzystwie w autobusie zmierzającym do laotańskiej granicy, podziwiamy widoki i jednym uchem łapiemy rozmowy, z których jedna przeradza się jakby w małą sprzeczkę. W autobusie jedzie z nami opiekun, który w celu usprawnienia przeprawy naszej grupy przez granicę, wydaje wnioski o wizę oraz zbiera paszporty wraz z opłatą wizową. I o wysokość owej opłaty właśnie poszło. Otóż jadąca wraz z nami grupka Hiszpanów wyraźnie zbulwersowana wiadomością o dodatkowej opłacie „za przybicie pieczątki” i wyraźnie chciała na ten temat podyskutować. Warto wiedzieć, że w tej części świata kłócenie się jest bardzo źle widziane, więc co zrozumiałe, opiekun wzruszył jedynie ramionami i oddalił się dając do zrozumienia, że od tej chwili to już tylko i wyłącznie ich problem.
Nam, jako że wizy wyrobiliśmy sobie już w Bangkoku, pozostało jedynie przekroczyć granicę.

Laotański posterunek graniczny.
Nachyliwszy się głęboko do okienka (ich wysokość, czy lepiej ujmując „niewysokość” nad poziomem ziemi jest zastanawiająca) ujrzałem mocno znużoną twarz kambodżańskiego pogranicznika, który obejrzawszy mnie i mój paszport do powiedzenia miał tylko jedno: „Tu dola”. Otrzymawszy żądane dwa dolary (ja nie Hiszpan, kłócić się nie będę) zgarnął je wyćwiczonym ruchem do szuflady, przybił stosowną pieczątkę i mruknął coś, co zapewne oznaczało „Następny!”. Po laotańskiej stronie poszło jeszcze szybciej, gdyż tamtejszy oficer nie zadał sobie trudu zerknięcia ani na nas, ani na nasze paszporty i zadowolił się jedynie „tu dola”, które dla odmiany wrzucał prosto do otwartego nesesera.

Spytacie się pewnie, co się dzieje gdy ktoś owych tu dola nie posiada? Spotkani przez nas później Niemcy opowiadali nam o Japończykach, tak mocno wierzących w moc swych kart kredytowych, że nie posiadali gotówki. Cóż… Po prostu ich nie wypuszczono.

Phnom Penh

6 Sty

Autobus do Phnom Penh to normalny rejsowy autokar, w którym znakomitą większość stanowią tutejsi. Pojazd do najnowszych raczej nie należy, ale telewizorek z odtwarzaczem DVD posiada, dzięki czemu przez kilka godzin, najpierw ze sporym zaciekawieniem, z czasem przechodzącym w znużenie (miejscowi lubią głośno, BARDZO głośno) oglądamy serwowany przez kierowcę blok rozrywkowy. Na pierwszy ogień idą kabarety. Nie rozumiemy rzecz jasna ni w ząb, ale współpodróżni reagują z niezwykłym ożywieniem, a przez autobus raz po raz przetaczają się salwy szczerego śmiechu. Punkt drugi, to spora dawka tutejszego disco-polo, które towarzyszyć nam już będzie do samego Phnom Penh. Tym razem, dzięki niezwykle sugestywnym teledyskom, domyśleć możemy się już więcej. On, sądząc po szatach przynajmniej jakiś książę, zakochuje się bez pamięci w ubogiej a pięknej chłopce. Zwykle w pobliżu kręci się „ten drugi”, ale że straszny z niego niedojda, a na dodatek brzydki, szans na zdobycie serca chłopki wielkich nie ma. Wariacji na temat jest oczywiście kilka, ale schemat zwykle identyczny. Szok kulturowy? Hmmm… Nam to wszystko się raczej mocno znajome wydaje.

Do stolicy wjeżdżamy kilkunastokilometrowym odcinkiem drogi dumnie i chyba troszkę na wyrost, nazwanej „National Highway” (tak, tak, moi drodzy, policja drogowa na samochodach ma tu napis „Highway Patrol”). Od zwykłych autostrad odróżnia ją to, że co kilka kilometrów usytuowano rondo (trudno zrozumieć w jakim celu, gdyż droga ta z żadną inną się nie krzyżuje), no i może fakt, że poruszają się po niej rowerzyści.
Spacer faranga po bardziej uczęszczanych ulicach to bezustanne odpieranie ataków właścicieli tuk-tuków nieodmiennie proponujących nam zawiezienie nas na Pola śmierci. Nie, nie chcemy. Przerażająca pamiątka po latach obłędu Czerwonych Khmerów nie budzi naszego zainteresowania, nie mówiąc już o tym, że w naszej ojczyźnie mamy takich pod dostatkiem.

kambodzanski tuk-tuk
Jeden z kolejnych rikszarzy dowiedziawszy się, że jesteśmy z Polski uśmiecha się szeroko „A! Wy też nie macie za dużo pieniędzy!” i miast namawiania do oglądania ludzkich czaszek, rozpoczyna miłą pogawędkę. Ponad pół godziny w południowym skwarze wymieniamy opinie o tym co się w naszych krajach przez ostatnie lata zmieniło. Przez głowę przechodzi mi myśl, by zaopatrzyć się w koszulki z polskim godłem i w takowych paradować po ulicach, co być może zmniejszyłoby częstotliwość nagabywań.
Wieczorkiem, w bardziej ‚europejskiej’ części miasta, natrafiamy na miły lokal, który wabi nas reklamą festiwalu reggae. My reggae zawsze i wszędzie bardzo chętnie, a już w Kambodży tym bardziej.

dub in Cambodia

Tym bardziej, że… właśnie przywieźli żubrówkę 🙂

Zubrowke dowieźli!Niestety, okazuje się, że termin dość odległy, ale nie ma tego złego co na dobre by nie wyszło. Przeglądając kolorowe książeczki przedstawiające atrakcje miasta natrafiamy na reklamę jedynego w Phnom Penh… reggae baru. Zelektryzowani tą informacją postanawiamy rzecz sprawdzić najbliższego wieczora.
Bar, noszący nazwę King Tao to niewielki, lecz gustownie urządzony boks w dość sporych rozmiarów kompleksie handlowo-gastronomicznym. Zainteresowanych spieszę poinformować, że płynąca z głośników selekcja to niebanalna i miła dla ucha mieszanka roots i digitalowych brzmień lat 80., z przewagą tych ostatnich. Piwo (jesteśmy w Kambodży więc rzecz jasna „Angkor”) za 1,5 USD. Jest miło, tylko… pusto. O ile lokale wokół tętnią życiem, jedynymi klientami pozostajemy my.

King Tao
Gdy powoli zaczynamy się już zastanawiać, czy nie zarządzić odwrotu, bar nagle zapełnia się w jednej chwili. Głośny a wesoły tłumek rozlokowuje się na kanapach, zaś wyglądający na ich lidera elegant, bez najmniejszych oporów wyciąga kuchenny nóż i rozpoczyna dzielenie na stole całkiem sporej ilości ziela. Odnosimy wrażenie, że nawet na Jamajce lokalesi zachowywali więcej dyskrecji. Jak widać, co kraj to obyczaj. Przedstawiwszy się jako redaktor polskiego portalu reggae pytam o możliwość zrobienia fotografii w czym panowie nie widzą najmniejszego problemu.

King Tao Reggae Bar
Właściciel, przybyły na wezwanie barmanki, która chyba zaczynała wątpić w możliwość zapanowania nad nieco rozbrykaną grupką, okazał się być bardzo miłym Francuzem. Dowiadujemy się od niego, że gdzieś w mieście istnieje jeszcze jeden przybytek nazywany reggae-barem, ale grają tam tylko Marleya, więc jego zdaniem na taką nazwę nie zasługuje.
Miło podbudowani opuszczamy gościnne progi King Tao i choć częściowo, możemy sobie odpowiedzieć na pytanie „Czy w Kambodży lubią reggae?”. Otóż lubią, choć niekoniecznie są to potomkowie Khmerów – pomijając bowiem naszą dwójkę, wszyscy goście lokalu to… czarnoskórzy.
Jako, że trochę późno się już zrobiło, a okolica niespecjalnie ciekawa, z radością przyjmujemy ofertę chłopaka proponującego nam podwiezienie. Okazuje się, że nie jest on jednak właścicielem tuk-tuka, lecz… motoru. Solidna dawka reggae, której właśnie mieliśmy okazję zażyć sprawia, że dotychczasowe wątpliwości, jakie żywiliśmy w stosunku do tego rodzaju podróżowania, stają się jakby mniejsze i ochoczo zajmujemy miejsca za kierowcą. Bez wątpienia była to najszybsza przejażdżka jaką mieliśmy okazję przeżyć.
Czy korzystanie z moto-taxi jest bezpieczne? Liczba artykułów w miejscowej prasie poświęconych wypadkom z udziałem jednośladów wskazuje, że chyba nie do końca, tym bardziej, że wynalazek jakim jest kask nie jest tu zbytnio popularny. Można domniemywać, że chodzi tu o wybór pomiędzy ryzykiem poważnego uszkodzenia głowy w przypadku jego braku, a jej niechybnym przegrzaniem z powodu jego noszenia. Dzień wcześniej, z jednego z mostów do rzeki wpadł motocykl z czwórką pasażerów. Jak podkreślała prasa, jedynie kierowca posiadał stosowne nakrycie głowy, choć na mój rozum motocyklowy kask w pływaniu raczej nie pomaga.
Na koniec kilka obrazków, z bez wątpienia dającej się lubić, ale na nasz gust nieco zbyt hałaśliwej stolicy Kambodży.

Soundsystem to podstawa

Phnom Penh

Phnom Penh

Phnom Penh

Phnom Penh

Phnom Penh

Phnom Penh

Phnom Penh

Phnom Penh

Ministerstwo

Phnom Penh

Phnom Penh

Phnom Penh

Siem Reap i Angkor

2 Sty

Towarzystwo w autobusie mocno międzynarodowe. Brat Słowianin z Moskwy z dumą prezentuje Oli fotografie dokumentujące jego pobyt w Tajlandii i dziwuje się całkiem szczerze, że byliśmy tam miesiąc i ani razu nie jeździliśmy na słoniu. Gdy okaże się, że również nie nurkowaliśmy na Koh Phi Phi, nie uprawialiśmy wspinaczki na Krabi, ani nawet nie byliśmy na żadnym Full Moon Party, zaczyna na nas spoglądać okiem podejrzliwym.
Pierwszy przystanek to okazja do zapoznania się z nową walutą. O ile w przypadku tajskich bahtów przeliczanie jest niezwykle proste (10 baht to 1PLN), z rielami jest już problem. Nie dość, że banknoty mają tu nominały od 100 do 100 tysięcy, to i kurs wymiany jest dużo mniej przyjazny dla osób nie będących pasjonatami matematyki. Jak się wkrótce okaże, podstawową walutą jest w Kambodży amerykański dolar i pan zachęcający nas na granicy do wymiany pieniędzy w kantorze, trochę chyba nas ściemniał. My, kierując się zasadą, że co się odwlecze to nie uciecze, wymieniliśmy jedynie część pieniędzy, dzięki czemu mamy mniej dźwigania. Autobus toczy się dostojnie, część podróżnych drzemie, część podziwia widoki, a kolega Rosjanin zmaga się z zakupioną na postoju butelką wody mineralnej, której nijak nie potrafi otworzyć. Skonstatowawszy po dokładniejszych oględzinach, iż butelkę zamknięto ogrzewając zakrętkę przy pomocy zapalniczki, uznał że z gaszeniem pragnienia lepiej poczekać na jakiś budzący nieco większe zaufanie sklep.
Poruszamy raczej niespiesznie i jak się wydaje, przyczyną nie jest, ani stan mocno wiekowego już autokaru, ani też tutejszych, wyraźnie odbiegających jakością od tajskich, dróg. Jak się okazało, zamysłem kierowcy było, by wypełniony w większości farangami autobus dotarł na miejsce przeznaczenia już po zmroku. W ciemnościach dużo trudniej rozeznać się w topografii terenu, szczególnie gdy kierowca zakończy kurs w bocznej, pozbawionej oświetlenia uliczce a jedyni ludzie, których można tam spotkać, to kierowcy tuk-tuków, chętni do podwiezienia a nie do wskazywania drogi. Oczekiwania finansowe tych panów są raczej mocno wygórowane, więc negocjacje idą dość opornie. Na dodatek kierowca, który w końcu zdecydował się nieco opuścić cenę zaczyna twierdzić, że hotel, do którego się wybieramy jest drogi i daleko a on zawiezie nas w dużo milsze miejsce. Nie poddajemy się, domagając się kursu w żądane przez nas miejsce i nareszcie udaje się nam dobić targu. Po przybyciu na miejsce, pan podejmuje jeszcze jedną próbę, przekonując nas, że cena, którą podał była „od osoby”, ale i tym zabiegom stanowczo się opieramy.

kambodżański tu-tuk
Wyraźnie poddenerwowany już naszym uporem, daje w końcu za wygraną i zainkasowawszy (i tak większą niż zwyczajowo przyjęta) zapłatę oddala się z piskiem opon. Dla równowagi, właściciel hotelu (który z jakiś przyczyn nie ma nazwy) jest człowiekiem niezwykle wręcz uprzejmym. Przedstawiam się i zapytuję, czy oczekuje nas pokój, który rezerwowaliśmy przez internet dwa dni temu. Tak, tak, pamięta oczywiście o dokonanej przez nas rezerwacji i uśmiechając się szeroko, ochoczo prowadzi do pokoju, co prawda droższego niż było umówione, ale za to, jak zapewnia, większego, ładniejszego i z piękniejszym widokiem. Fakt, iż zapamiętał on nasze nazwisko powinien był mnie choć trochę zastanowić (gdybyśmy nazywali się chociaż Smith albo Jones, ale jaki Azjata jest w stanie odróżnić nasze nazwisko od jakiegokolwiek innego szeleszczącego dźwięku?), zmęczenie jednak zrobiło swoje. Krótki poranny spacer z mapą pozwala nam w ciągu dziesięciu minut ustalić jakieś punkty odniesienia i stwierdzić z całą pewnością, to co właściwie było do przewidzenia – to absolutnie nie ta część miasta w której mieliśmy się znaleźć i bez wątpienia nie ten hotel. Wydaje się zresztą, że większość hotelowych gości trafiła tu w ten sam co i my sposób. Pozostaje nam jedynie uznać, że frycowe już zapłaciliśmy, w ramach protestu przeciw takiemu sposobowi zdobywania klientów, przenieść się w inne miejsce i wypożyczyć rowery.

Siem Reap. Oferta dla zamożniejszych.

Siem Reap

Z wypożyczeniem jednośladów nie ma tu żadnego problemu, pojawia się dopiero gdy na nie wsiadamy. Tajski uliczny chaos to nic w porównaniu z tym, co tu się dzieje. Do tego, że na znaki drogowe niespecjalnie trzeba zwracać uwagę, a pierwszeństwo ma po prostu silniejszy zdążyliśmy się już przyzwyczaić, ale na boga, czemu oni jeżdżą pod prąd? Czemu w nocy nie używają świateł? Przemykając się boczkiem, a w bardziej problematycznych miejscach zsiadając z rowerów opuszczamy Siem Reap udając się zrobić to, po co wszyscy tu przyjeżdżają – oglądać ruiny. Sądząc po infrastrukturze (hoteli jakie tu stoją nie powstydziłoby się Las Vegas), Angkor generuje całkiem sporą część budżetu Kambodży. Jednodniowy bilet wstępu na teren kompleksu to 20 USD od osoby, a więc kwota w tutejszych warunkach niebagatelna. Wybór roweru jako środka transportu wydał się nam optymalny. Teren jest stanowczo zbyt rozległy, by pokonywać go na piechotę, zaś wożenie tyłków z kierowcą-przewodnikiem postanowiliśmy odłożyć do wieku emerytalnego. Jak się okazało, rowery mają jeszcze jedną zaletę. Można bowiem w pełni docenić uroki prawdziwej tropikalnej burzy.

nasza pierwsza tropikalna burza.

Tak, proszę państwa, jeśli małpy nagle przestają się wydzierać to znaczy, że za jakieś 10 minut będziecie całkowicie mokrzy. A całkowicie nie jest w tym wypadku żadną przenośnią, dość powiedzieć, że z kart płatniczych zmyło nam podpisy, choć schowane były w portfelu, ukrytym w torebce, ukrytej w jeszcze jednej torebce, zaś pieniądze suszyliśmy jeszcze cały kolejny dzień. Jeśli będziecie kiedyś mieli państwo okazję, z całego serca gorąco polecamy taką mokrą przygodę.
Jako, że obiecałem, iż nie będę tu przynudzać, osoby, które nie wiedzą cóż to ten cały Angkor, pozwolę sobie odesłać do wikipedii http://pl.wikipedia.org/wiki/Angkor_Wat (tych zainteresowanych bardziej, choćby do książki Jacka Pałkiewicza), sam zaś, zostawiając was sam na sam z ruinami, zapewnię tylko: to naprawdę robi wrażenie.

Angkor

Angkor podziwiać można również z... balonu.

Angkor

jeszcze jeden przykład poczucia humoru kierowców tuk-tuków

Angkor

DSC_1195

DSC_1094

DSC_1168

DSC_1167

DSC_1196

DSC_1192