Co nam najbardziej podobało się w Laosie? Nawet bez głębszego namysłu odpowiadamy: Laotańczycy.
Francuzi, którzy w swych kolonialnych zapędach mieli wobec Laosu poważne plany, mocno się na mieszkańców tej krainy zżymali, uważając ten naród, łagodnie rzecz ujmując, za nad wyraz leniwy.
W jednym ze słanych do paryskiej centrali listów, francuski wysłannik żalił się, że jeśli Wietnamczycy uprawiają ryż, mieszkańcy Kambodży patrzą jak rośnie, to Laotańczycy już jedynie go słuchają. I coś w tym jest. Można odnieść wrażenie, że nawet najbardziej (pod warunkiem, że praca nie poczyniła w ich mózgach nieodwracalnych już zmian) zestresowani pracownicy korporacji, w których głowach wciąż huczą deadline`y, po tygodniu spędzonym w Laosie są w stanie ten rosnący ryż usłyszeć. O ile oczywiście nie trafi ich wcześniej szlag. Bo jeśli zegary tu nie stoją, to bez wątpienia chodzą dużo wolniej niż w innych zakątkach świata. Tak więc nie zdziwcie się, gdy zamówicie posiłek, a pani uśmiechnąwszy się szeroko wsiądzie spokojnie na rower, by udać się na poszukiwanie produktów. Nie rozglądajcie się nerwowo chcąc uregulować rachunek, bo właściciel lokalu bez wątpienia ucina sobie właśnie drzemkę w hamaku. Nie liczcie na szybką obsługę, bo nikt tu z waszego powodu spieszyć się nie zamierza. Ba, odniesiecie być może nawet wrażenie, że miejscowi mają was, za przeproszeniem… gdzieś. Nie każdemu przybyszowi to pasuje – nam bardzo. Wierzcie lub nie, ale w Laosie tętno spada. Ten kraj, to jedno wielkie sanatorium dla sercowców.
Przyswoiwszy sobie tutejsze narodowe motto, brzmiące „baw pen nyang”, a tłumaczone najczęściej jako „no problem” lub „no worries”, udaliśmy się na archipelag rzecznych wysepek Si Phan Don. Po laotańsku oznacza to 4000 wysp. Czy rzeczywiście jest ich aż tyle? Cóż, jeśliby policzyć każdą kępkę trawy wystającą z Mekongu, to kto wie, może by się i tyle ich uzbierało. Nie ma to zresztą najmniejszego znaczenia, bo widok stanowią zaiste piękny.
Zatrzymać się na można na jednej z dwóch większych wysp Don Det lub Don Khon. Ponieważ przewodniki opisują Don Khon jako tę bardziej dziką, naturalną koleją rzeczy szanujący się poszukiwacze kontaktu z przyrodą, postanowili przenieść się właśnie na nią, w związku z czym można tam aktualnie zaobserwować mały boom budowlany (w laotańskim rzecz jasna rozumieniu), a role obu wysepek właśnie ulegają odwróceniu. To zresztą dość charakterystyczne – jeśli w Lonely Planet znajdzie się wzmianka o jakimś „nieodkrytym” lubo „pozbawionym turystów” miejscu, zanim zdążycie dojechać na miejsce może tam już stać czterogwiazdkowy hotel.
Nie mniej, bez obaw. Prawda jest taka, że i na jednej i na drugiej znaleźć można miejsca położone z dala od zgiełku generowanego przez rozbawioną młodzież i w spokoju oddać się kontemplacji natury z wysokości hamaka. Bo choć ulubioną rozrywką przyjezdnych jest tu tubing (po naszemu spływ na samochodowej oponie z jointem w ustach i butelką piwa w ręku) do naszych ulubionych zajęć należało właśnie gibanie.
Z uwagi na grożące zewsząd rozleniwienie, dzień warto zacząć od szklaneczki tutejszej naprawdę znakomitej kawy. Podawana w tradycyjny sposób, z dużą ilością słodkiego, gęstego mleka Lao Cofee, stanowi najlepszy sposób na udany poranek. O ile do tej pory za niedoścignioną w smaku uważaliśmy jamajską Blue Mountain, po spróbowaniu tutejszych naparów poważnie zaczęliśmy się wahać.
Po śniadaniu można pozwolić sobie na buteleczkę Beer Lao (tu chyba wszystko ma Lao w nazwie). Przez całą naszą podróż dzielnie próbowałem wyrobów każdego azjatyckiego browaru, na który miałem okazję się natknąć, i właśnie to piwo pozwalam sobie uznać za absolutnie niedoścignionego faworyta. Poniżej w wersji „dark”.
Wychodząc naprzeciw gustom przyjezdnych, serwują tu także mojito na bazie miejscowego, co tu owijać w bawełnę, bimbru zwanego (a jakże by inaczej) LaoLao. Różnie z tym mojito bywa, gdyż jego smak w dużej mierze zależy od jakości LaoLao, które często pędzone jest w domowych, niekoniecznie sterylnych, warunkach. Na wrażliwszych żołądkach niefiltrowana woda z Mekongu, choćby nawet i 50 procentowa może zrobić wrażenie.
No, nie przesadzajmy z tym wylegiwaniem się na hamakach. Mimo, iż trudno znaleźć zajęcie bardziej fascynujące niż wgapianie się w nurt rzeki, kilka razy udało nam się przyjąć pozycję pionową i udać na zwiedzanie. Rowerem obie wyspy objechać można niespiesznie w jeden dzień.
Przy Don Khon podziwiać można choćby robiące spore wrażenie wodospady, z których to pokonaniem jakże duże kłopoty mieli swego czasu Francuzi. Kombinując jak by tu połączyć tzw. Francuskie Indochiny, wpadli na pomysł wybudowania na wyspach portu przeładunkowego, który umożliwiłby transport towarów w górę Mekongu, a resztki w wielkim trudzie zbudowanych przez nich konstrukcji rdzewieją sobie spokojnie do dziś. W ramach ciekawostki dodam, że otwarta w 1893 roku, a licząca około siedmiu kilometrów linia kolejowa łącząca obie wyspy była aż do 2009 jedyną w Laosie. Ostatecznie Francuzi opuścili Indochiny w 1954 roku, a najbardziej zauważalną po nich pamiątką jest właśnie łączący obie wyspy most.
Prędzej czy później nadchodzi taki czas, że trzeba się nadziać na rodaków. W naszym wypadku była to para młodych backpackerów (pewnikiem obraziliby się za nazwanie ich turystami), którzy zamieszkali w naszym bezpośrednim sąsiedztwie. Jako, że nasi polscy znajomi odczuwali nieustanną potrzebę komentowania rzeczywistości, a drewnianym ściankom daleko było do dźwiękoszczelności, mieliśmy okazję dowiedzieć się co sądzą także na nasz temat. Jak się okazuje, fakt, iż znaleźliśmy się w tym samym samym miejscu co oni, odbierają jako pewnego rodzaju afront. Z właściwą młodemu wiekowi łatwością, ocenili, że ludzie w naszym wieku bez wątpienia mają wystarczająco dużo pieniędzy, by wakacje spędzać w hotelach a miejsca takie jak Don Det zostawiać do dyspozycji takich jak oni, prawdziwych podróżników. Trudno mi określić w jaki sposób oszacowali zawartość naszych portfeli, ani w jaki sposób ustalają górną granicę wieku pozwalającą na podróżowanie z plecakiem, dość powiedzieć, że ich wywody dały nam całkiem sporo materiału do rozważań, gdyż ilość norm jakie innym, a przede wszystkim sami sobie narzucili, była zaiste imponująca. Jak to celnie podsumował nasz kolega: „To niesamowite ile zasad mają ci ludzie bez zasad”.
Ten specyficzny rodzaj backpakerów można chyba porównać do tzw. młodzieży alternatywnej, która paraduje w t-shirtach z napisem „Zabrania się zabraniać”, jednocześnie kierując jakimś skomplikowanym kodeksem zachowań, za złamanie którego grozi niechybne wykluczenie ze społeczności. Nie chciałbym jednak w żadnym razie uogólniać – znakomita większość spotkanych przez nas na trasie, to bardzo sympatyczni ludzie, którzy do faktu, iż wybrali się za granicę nie dorabiają specjalnej ideologii.
I tym miłym akcentem żegnamy się do następnego razu, zostawiając Was z jakże pełnym uroku archipelagiem Si Phan Don.