Archiwum | Listopad, 2012

Moskwa – Bangkok

30 List

w czwórkę raźniej

Plan jest dobry, głównie dlatego, że nieskomplikowany. Zażywamy wypoczynku na którejś z rajskich wysepek, a gdy uznamy, że jesteśmy już dostatecznie wypoczęci ruszamy na północ posuwając się w górę Mekongu. Pociągiem, autobusem a jak się da to i łodzią. Proste? Proste. No to ruszamy.

Lotnisko Szeremietiewo nie jest miłym miejscem. Rzekłbym nawet, że jest miejscem ponurym. Ponurym na tyle, że nawet bijące po oczach blaskiem setek kryształków od Swarovskiego telefony komórkowe rozłożone w sklepowych gablotach nie są w stanie go rozjaśnić. Atmosferę półmroku potęguje jeszcze rozścielająca się wokół delikatna mgiełka papierosowego dymu, czy też jak być może woleliby zwolennicy bardziej dosadnego języka, rozchodzący się wszędzie smród fajek. Jako osoba uwięziona w szponach nikotynizmu, a zarazem starająca się, by jak najmniej odbijało się to na mych bliźnich, miałem spore wyrzuty sumienia paląc przy urządzeniu mającemu jak sądzę w zamierzeniach konstruktorów wciągać dym gdzieś do jego wnętrza. Niestety, nawet mój mocno już zniszczony narząd węchu wskazywał, że konstrukcja jeśli w ogóle działa, to na pewno nie tak jak powinna. Bogu dzięki to tylko dwie godziny.

Przy wejściu na pokład wynika trochę problemów z bagażem podręcznym, który niektórym z naszych towarzyszy podróży podczas zakupów w sklepach lotniskowych powiększył się ponad miarę, ale szczerze mówiąc i tak poszło im to dużo sprawniej niż Jamajczykom, których mieliśmy okazję podziwiać podczas prób zmieszczenia się w samolocie do Kingston.

Samolot linii Aerofłot niczym się specjalnie nie różni od innych samolotów. Może poza tym, że posadzono nas z żoną w dwóch jego różnych częściach oraz… brakiem alkoholu. O ile z pierwszym problemem, dzięki urokowi osobistemu mej żony i uprzejmości jednej z pasażerek (obsługa stwierdziła, że nic nie da się zrobić) udało nam się uporać, to problem drugi okazał się być nierozwiązywalnym. Cóż począć – wyszło na to, że nici z jakże miło łechcącego ego ubogich podróżnych winka do obiadu 😦 Z wyjaśnień stewardessy wynikało, że na niektórych trasach Aerofłot postanowił zerwać z obowiązującą w innych liniach lotniczych tradycją i że miało to chyba jakiś związek z ekscesami na pokładzie. Hmmm… patrząc na otwierających swe nabyte w strefie bezcłowej 4,5 litrowe (sic!) Johnny Walkery współpasażerów, zakaz wydał nam się trochę absurdalny, ale pewnie wiedzą co robią. Zresztą parę siedzeń przed nami umiejscowiła się pani Małgorzata Braunek, więc pierwszą godzinę lotu i tak miałem zajętą zastanawianiem się czy wypada ją poprosić o autograf. Doszedłem do wniosku, że nie wypada.

Lotnisko w Bangkoku jakby dużo przyjaźniejsze. Po pierwsze przez szyby aż bije jakże upragnione przez nas ciepełko, a po drugie (wybaczcie bracia Rosjanie) jest ono jakby nieco bardziej cywilizowane.

To, co ma na twarzy tutejszy immigration officer na pewno nie ma nic wspólnego z reklamowanym w przewodnikach „tajskim uśmiechem”. To raczej zimne oczy azjatyckiego gada rozkoszującego się upokorzeniem wijącej się u jego stóp ofiary. A przecież nie mamy nic do ukrycia. No, może poza tym, że nasz bilet powrotny wyraźnie wskazuje, że wracać zamierzamy za dwa miesiące, podczas gdy zgodnie z międzynarodowymi umowami bez wizy w Tajlandii przebywać nam wolno tylko 30 dni. Ściskając w ręku spreparowany zawczasu w programie word „bilet” udowadniający, iż za 3 tygodnie wylatujemy gdzieś na Filipiny czekam zrezygnowany na konfrontację z człowiekiem o gadzich oczach, przekonany, że jeśli tylko poprosi mnie „na boczek”, wyśpiewam mu rzeczy z których nie śmiałbym się zwierzać nawet własnej żonie. Nie poprosił, choć zdawało mi się, że w kącikach ust zauważyłem jakby cień uśmiechu. Z perspektywy czasu oceniam, że musiał mieć przy tym niezłą zabawę. Na zdrowie kolego.

Ciepło. Z dziką radością w najbliższym sklepiku nabywamy po parze japonek, a ja swych adidasów pozbywam się w iście teatralnym geście umieszczając je tryumfalnie w najbliższym koszu na śmieci. Z tego co widzimy miejsca w koszu długo nie zagrzeją, ilość sklepów z używanym obuwiem zadziwia. Na marginesie, przybytki te, często całkiem sporych rozmiarów, zrobią na nas jeszcze większe wrażenie kiedy dotrze do nas informacja, że spora część ich asortymentu wypłynęła na plaże po ostatnim tsunami (w odróżnieniu od ich poprzednich właścicieli). Nie wiemy czy to prawda, ale że chyba nie chcemy także tego wiedzieć, tematu już dalej nie zgłębiamy.

DSC_0028mini

Jak wspominałem – ciepło. Najwyższy więc już czas spróbować wyrobów miejscowych piwowarów. Tajlandia raczej nie słynie z tradycji browarniczych, ale ponoć tutejsze piwa w niczym nie ustępują wyrobom europejskich producentów. Wizyta w jednym ze sklepów niezwykle popularnej w tej części świata sieci 7Eleven jednak mocno (przynajmniej mnie) rozczarowuje. Jak widać niezbyt dokładnie studiowaliśmy przewodniki i informacja, że obowiązuje tu częściowa prohibicja jakoś nam umknęła. Nic to, wszak do magicznej godziny 17tej z braku piwa nie umrę, z resztą do wieczora zdążymy się zorientować, że nie taki znów diabeł straszny. Zakaz sprzedaży alkoholu różni się bowiem znacząco od naszej pamiętnej „trzynastej” nie tylko zakresem godzinowym (tu obowiązuje od 14tej do 17tej oraz od północy do rana) ale także tym, że obowiązuje jedynie w większych sieciach – „u Chińczyka z rogiem” ze zrobieniem zakupów nie ma najmniejszych problemów.

A póki co jest co wokół oglądać. Na przykład domki dla duchów. Przypominające nasze budki dla ptaków „San Phra Poom” stoją wszędzie. Od całkiem malutkich po iście gigantyczne, których „domkami” nazwać już nie sposób. Od skromnych, wykonanych z deseczki i kawałka blachy, po luksusowe wręcz „apartamentowce”. Zobaczyć je można zarówno przed ubogimi domostwami, biurowcami i ogromnymi fabrykami. Na jednej albo na czterech nogach. Najlepiej zaś i taki i taki. Jako, że opieka nad duchami nie kończy się na zapewnieniu im powierzchni mieszkalnej, codziennie rano do domków dostarczane są im także produkty spożywcze. A tajskie duchy idą z duchem czasu. Nie pogardzą butelką coca-coli, filiżanką espresso, batonikiem czy wręcz puszeczką piwa Chang.

domek dla duchów w Hat Yai

Bo Tajowie są przesądni. I to żadne tam dyskretne spluwanie za lewe ramię, gdy na drodze spotkamy zakonnicę, czy lekka modyfikacja trasy na widok czarnego kotka. To bardzo rozbudowany system przekonań dotyczących każdej bodaj dziedziny ich życia. Żaden rozsądny Taj (choć ponoć młodsze pokolenie nie podchodzi już do tych kwestii aż tak rygorystycznie) nie uda się do fryzjera w środę, gdyż jak powszechnie wiadomo, przynieść to może jedynie pecha. Na wszelkie możliwe zagrożenia mieszkańcy tej pięknej krainy mają też nie byle jaką broń – amulety. Jeden, dwa czasem kilkanaście. Jeśli chcielibyście się w takie zaopatrzyć, na znajdujących się przy świątyniach targach znajdziecie egzemplarze za kilka złotych, jak i eksponaty warte kilka tysięcy. Na nasze oko niczym się one specjalnie nie różnią, ale jak widać, uzbrojeni w szkła powiększające autochtoni potrafią dojrzeć w nich dużo więcej.

San Phra Poom

Póki co nie decydujemy się więc na żaden, bo sprawa poważna, a bez podstawowej choćby znajomości języka, sensownego zakupu uczynić tu nie sposób. A język tajski niestety do łatwych nie należy. O ile w miarę szybko opanowaliśmy „dzień dobry” i „dziękuję”, zaś Ola prawie do perfekcji doprowadziła zwrot „mang-sa-wi-rat” mający podobno informować sprzedawców, że nie przepada za mięsem, dalej zaczęły się schody…

Tajski jest bowiem językiem tonalnym. I jak na złość, dysponują tych tonów dość szeroką gamą. Jest ich pięć: niski, pośredni, wysoki, opadający i wznoszący. O ile Ola, dysponująca uchem o niebo bardziej muzykalnym niż ja, jakby wychwytywała jakieś różnice, to dla mnie wszystko brzmiało jednakowo… dziwnie.

Myślicie sobie może, że znaczenie wyrazu można poznać po kontekście w jakim się pojawiło? Ha, ha, ha! Weźmy takie słowo „mai”. Oznaczać ono może „drewno”, „jedwab”, „nowy”, „mikrofon”, „palić się”, być zaprzeczeniem albo też postawione na końcu zdania, pełnić rolę naszego swojskiego znaku zapytania. No i złóżcie sobie teraz do kupy zdanie: „Czy nowe drewno się pali?”. Powodzenia. W ramach ciekawostki dodam, że bardzo podobny wyraz „nai” oznacza zarówno pole ryżowe, twarz, jak i młodsze rodzeństwo matki.

Jak się później przekonamy, w takim Laosie na przykład, uznali, że pięć tonów to stanowczo zbyt mało i tony opadające mają tam dwa: wysoki i niski.

Zanim zdobędziemy się na wypożyczenie rowerów (a zdobędziemy) najpierw musimy nauczyć się chodzić. Całkiem dosłownie, bowiem problem zaczyna się już przy czynności zdawałoby się niespecjalnie skomplikowanej, jaką do tej pory było dla nas przejście na drugą stronę ulicy.

Istnieje cała seria powiedzonek „po czym poznać, kogoś kto zbyt wiele czasu spędził w Tajlandii”. Jedno z nich mówi, iż po tym, że ogląda się w obie strony przechodząc przez jednokierunkową ulicę. I powiadam wam, jest w nim wiele prawdy. Ruch uliczny w Bangkoku robi wrażenie. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że istnieją tu jakieś przepisy obowiązujące uczestników ruchu drogowego, ale trudno zorientować się jakie. No bo niby stoją znaki drogowe, a na skrzyżowaniach jest nawet sygnalizacja świetlna, ale trudno się oprzeć wrażeniu, że traktowane są one przez tubylców z dużą dozą dowolności. Trudno na przykład uwierzyć, że dozwolone jest tu poruszanie się w czwórkę na motorze, a widzieliśmy przecież i pięcioosobowe rodziny z gracją przemieszczające się na jednym jednośladzie.

Motorek - najszybszy środek lokomocji..

Trudno coś doradzać, w końcu z czasem każdy wypracuje sobie jakąś własną technikę, ale warto chyba na początek stanąć przy skrzyżowaniu i poobserwować jak robią to miejscowi. Wbrew pozorom nie jest to wcale aż takie straszne, osobiście już drugiego dnia nauczyłem się przechodzić przez pasy z otwartymi oczyma, choć wciąż z lekko podwyższonym tętnem.

Do Bangkoku jeszcze wrócimy na trochę dłużej, więc na opowieści o tym co można kupić w tajskich aptekach, miłości do skuterów i kwiatów, o pirackich książkach i tajskich przekrętach musicie jeszcze chwilę poczekać. Póki co, zapraszamy na kolejne wejście w którym to zaprosimy Was do zapoznania się z ofertą tajskich kolei, bowiem udamy się tysiąc kilometrów na południe w poszukiwaniu rajskiej wyspy pozbawionej jednocześnie turystów. Niecierpliwych już teraz zapewniam, że nam się to uda. 🙂